Andrzej Stasiuk ponownie nie zawodzi tych, którzy kochają jego reportaże inspirowane podróżami po Europie Wschodniej. W „Dzienniku pisanym później” znajdziemy wszystko to, co najlepsze w „Jadąc do Babadag” czy „Fado” – nieskrępowaną materię życia złapaną w biegu oraz reporterską pasję graniczącą z uzależnieniem... od wrażeń, przygody, nowo poznanych ludzi, ich historii.
Autor tak mówi o swojej książce:
„Jadąc przez Banja Lukę, rozmyślałem o niej. Wśród, ruin, grobów i pól minowych. Rozmyślałem o tym, jak leży na wznak między Wschodem a Zachodem. Leniwa i senna. W tych nieśmiertelnych brzózkach. Na piachu. Dłubie w nosie, kręci kulki i marzy o własnym losie (...). W Banja Luce o tym myślę, gdy pada deszcz i szukam wylotówki na Chorwację, na Węgry, bo już wracam. Myślę o niej w Jajcu i myślę w Travniku. Jak się czasami przewraca na bok w tych wiekuistych brzózkach, w tych piaskach wieczystych, wspiera na łokciu i patrzy na widnokrąg (...). Za to ją kocham. Za to patrzenie. Za to leżenie na boku. I sobie obiecuję, że jak tylko wrócę z tych beznadziejnych Bałkanów, to ją zaraz opiszę. Kilometr po kilometrze, hektar po hektarze, gmina po gminie, wymieniając te wszystkie nazwy jak zaklęcia, jak modlitwy, jak litanie (...)”.
„Kolejna książka Andrzeja Stasiuka zaczyna się znajomo – autor znów oprowadza nas po bezdrożach Albanii, Macedonii, Serbii czy Bośni. Ale tylko po to, by nagle dokonać zaskakującej wolty i rozprawić się z uwierającą go polskością”.
Maciej Robert, „Życie Warszawy”