Dynastia, noo, to brzmi naprawdę dumnie, a już dynastia Tudorów – w szczególności. Zwłaszcza jeśli ktoś słyszał o serialu wyprodukowanym przez telewizję HBO. Ale, o dziwo, taka dynastia istniała naprawdę, i to dość dawno temu: na przełomie wieków XV i XVI. Mimo że liczebnie była dość nędzna – zaledwie pięcioro władców, w tym tylko trzech męskich, to jednak skutki ich panowania świat odczuwa do dziś. Religię nową zaprowadzili, z powodu prywatnego widzimisię jednego z nich. I ta religia w ich kraju do dziś ma się świetnie, i w paru innych też.
Ten Tudor, którego wziął na warsztat Mark Twain w swojej powieści, to prawdziwy nieszczęśnik. Edward mu było na imię, szósty w kolejności o tym imieniu na tronie. Ale po pierwsze, ojcu, Henrykowi VIII, za długo przyszło na niego czekać. Podupadł na zdrowiu i zmarł, gdy Edward miał zaledwie dziewięć lat. A i sam chłopak był słabeuszem i panowaniem swoim przedwczesnym cieszył się krótko. W tym jednak czasie w nietypowy sposób zapoznał sobowtóra i z tego wynikło kilka ciekawych przygód...
Przynajmniej mały Edward zdążył kawałek życia zobaczyć. Sobowtór ów z tej znajomości wyciągnął cokolwiek więcej niż nieletni król. Sympatię władcy, przywileje, szacunek... Tom Canty, bo tak zwał się ten królewski sobowtór, dożył w chwale późnej starości i mógł dawać świadectwo, że król Edward VI był władcą godnym swoich wielkich przodków, a może zwłaszcza jednej swojej wielkiej następczyni...
Historie prawdziwa i będąca owocem wyobraźni pisarza – mistrzowsko splotły się w fabule świetnej, pasjonującej powieści.