Nigdy nie wiadomo, kiedy spotkasz miłość swojego życia. Może w zepsutym samochodzie na środku autostrady, a może w uszkodzonej karecie w stepie na pustkowiu. Grunt, żeby być na to przygotowanym i jej nie przeoczyć, bo okazja nie lubi się powtarzać.
Pierwsza ze słynnych Sienkiewiczowskich par w „Trylogii” nie zaprzepaściła swojej szansy, choć dana im była tylko przez chwilę. Helena Kurcewiczówna i Jan Skrzetuski zapałali wzajemną ku sobie miłością od pierwszego wejrzenia. A miłość ta była naprawdę wielka i pełna poświęcenia, bo cieszyli się sobą bardzo krótko. Jego wezwały obowiązki żołnierza podczas zawieruchy Chmielnickiego, a nad nią zawisło widmo niechcianej namiętności ze strony... kolejnego zakochanego młodzieńca. Ach, biedny był Kozak z tego Bohuna! Tak bardzo starał się o względy Heleny przez lata, a po jednym wieczorze musiał ustąpić z pola na zawsze. Zaraz, zaraz, wcale nie ustąpił. Oj, tu nastąpiło słynne raptus puellae, czyli porwanie panny.
Na szczęście zrozpaczony rycerz, któremu uprowadzono ukochaną, miał wiernych przyjaciół. W tym momencie po raz pierwszy na scenę epopei wkroczyły najsłynniejsze jej postaci: Michał Wołodyjowski i pan Zagłoba, wraz z olbrzymem, Longinusem Podbipiętą. Przygody dzielnych druhów na wołowej skórze ledwo by się nie zmieściły, a Sienkiewiczowi wystarczyło do tego mniej więcej półtora tomu „Ogniem i mieczem”. Nie ma więc się co dziwić, że podczas czytania często aż tchu brak z emocji.
I choć mało prawdopodobne jest, że kogokolwiek zdziwi szczęśliwe dla pary zakończenie, to jednak... czy nie tego się właśnie oczekuje po tej powieści?